Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Miejskie historie - Twoje miasto – twój wybór Miejskie historie - Twoje miasto – twój wybór Miejskie historie - Twoje miasto – twój wybór

23.11.2013
sobota

Kuba Snopek: Nie przepadam za Janem Gehlem

23 listopada 2013, sobota,

Jan Gehl, duński guru od rewitalizacji miast i nadawania im „ludzkiej skali” (pisałem o nim na marginesie jego wizyty w Warszawie) staje się coraz bardziej modny w Polsce. Zanim wpadniemy w zachwyt proponuję lekturę Kuby Snopka, urbanisty, wykładowcy moskiewskich Instytutu „Strelka” i MGIMO, autora książki „Belyayevo Forever” o ochronie dziedzictwa modernizmu. 

Nasze polskie miasta, które całkiem niedawno przeszły transformację ustrojową, wydają się dziś chaotyczne, niezrozumiałe i niefunkcjonalne. Znajdujemy się  pośrodku fazy miejskich poszukiwań – procesu ich przystosowania do nowych warunków ekonomicznych i społecznych. Fazy – dodajmy – niezwykle ekscytującej dla architektów i urbanistów, ale irytującej dla tzw. „zwykłych mieszkańców”. Dlatego duża popularność w Polsce architekta Jana Gehla zupełnie  nie dziwi – charyzmatyczny Duńczyk roztacza przed spragnionymi ładu polskimi mieszczanami miłą dla oczu i uszu wizję miasta sympatycznego, wygodnego i komfortowego. Pakiety rozwiązań, przywiezione z Kopenhagi, mają przemienić głośne skrzyżowania w place, trasy w ulice, a kierowców-chamów w uśmiechniętych rowerzystów. Jednak, moim zdaniem, optymistyczna narracja Gehla jest uproszczona i niepełna. Co więcej – bezkrytyczne przyjmowanie duńskich wynalazków może zrobić tyle samo dobrego co i złego.

Kopenhaga jest miastem architektonicznie jednorodnym. Duża jej część przypomina wrocławskie czy szczecińskie śródmieścia, warszawską Pragę. Kwartały dziewiętnastowiecznych kamienic, głębokie podwórka, ceglane fasady; gdzieniegdzie skwery i niewielkie parki. Pokolenia Duńczyków (nie tylko Gehl!), w ciągu ostatniego półwiecza przeszły długą drogę, aby te przestrzenie ulepszyć. I, mówiąc kolokwialnie, „wycisnęli z nich wszystko”. Część ulic została zamieniona w deptaki, pojawiły się ścieżki rowerowe, place i podwórka zostały zagospodarowane w najbardziej optymalny sposób. Spójne dziewiętnastowieczne miasto płynnie i konsekwentnie dostosowywało się do potrzeb swoich mieszkańców.

Tworząc swoje miejskie narracje, Gehl opiera się właśnie na tym modelu – który zna i lubi. Niestety, odrzuca i krytykuje wszystko, co jest mu obce, gwałtem „kopenhagenizuje” miejsca tak różne od siebie jak Nowy Jork i Moskwa. O ile w Nowym Jorku ta kuracja raczej zadziałała (tym „raczej” zajmę się później), o tyle w na wskroś modernistycznej Moskwie inspirowane pomysłami Gehla ulice wyglądają jak swoja własna karykatura. Bo jak można na siłę kopiować europejską „przestrzeń publiczną” w mieście, które i tak w całości zostało zaprojektowane jako przestrzeń wspólna? Jak można upierać się przy pieszych spacerach w miejscu, w którym temperatury spadają poniżej -30 stopni?

Polskie miasta są od Kopenhagi o wiele bardziej różnorodne. Ze względu na pełną nagłych zwrotów historię, zderzają się tam ze sobą całkowicie różne narracje. Obok cząstek przedwojennej zabudowy pojawiają się powojenne rekonstrukcje i postmodernistyczne interpretacje; w wielu miejscach tradycyjna i modernistyczna tkanka kolidują ze sobą, przeplatają się na różne sposoby. Co robić z tym galimatiasem? Mnie logiczna wydała by się próba zrozumienia, jakie zalety drzemią w każdej z tych miejskich typologii i próba „wyciśnięcia z nich” tego co najlepsze. Niech XIX-wieczne dzielnice staną się bardziej kameralne i przytulne, pełne kawiarenek i rowerów. Niech modernistyczne osiedla porażają ilością zadbanej i dobrze zaprojektowanej zieleni, idealnymi rozwiązaniami, segregującymi ruch samochodowy od pieszego. Niech, irytujące nas dzisiaj, miejsca styku różnych miejskich narracji, staną się polem do eksperymentów dla polskich architektów, a w efekcie – naszym wkładem do światowej architektury.

Tymczasem, architektoniczna ksenofobia Gehla każe mu potępiać w czambuł modernistyczne miasta. Przywoływany do znudzenia przykład Brasilii ma udowodnić, że moderniści byli architektami nieudolnymi i nikczemnymi. Projektanci-demiurdzy tworzyli bezduszne miasta-potwory, tłamszące ludzką godność i aspiracje. Dowody? Budynki są jednakowe, plany – chaotyczne, przestrzenie – zbyt duże, szybko i niechlujnie zabudowane.

Rzeczywistość jest o wiele bardziej złożona: miasta modernistyczne powstały w określonych warunkach i w określonym celu – były odpowiedzią na ogromny napływ ludności do miast. Był to okres szybkiej industrializacji i urbanizacji. Miliony ludzi przemieszczały się ze wsi do miast, powiększając te ostatnie kilkukrotnie. Pozbawione dekoracji i unikalności, zbudowane naprędce, miasta modernistyczne spełniły jednak swoją podstawową funkcję – dały dach nad głową milionom, zapewniły ich mieszkańcom minimum potrzebne do egzystencji: elektryczność, wodę, gaz, światło słoneczne, zieleń.

Gehl nigdy nie odnosi się do tego, co dla modernistów było priorytetem, skupia się na jednym tylko aspekcie architektury – przestrzeni między budynkami. To podejście skrajnie niesprawiedliwe. Jeśli popatrzymy na statystyki, zrozumiemy jak wiele zawdzięczamy modernistom. Dla przykładu – w ZSRR, przez cały okres panowania Stalina (promującego klasyczną, „wielkomiejską” architekturę) ilość przestrzeni na mieszkańca utrzymywała się na mniej więcej stałym poziomie 5-6 metrów kwadratowych. Komunalne w większości mieszkania były przepełnione. Krytykowany zaś dziś za swą nudną, prefabrykowaną architekturę Chruszczow, w 1954 otworzył się na nowe modernistyczne podejście do budowy domów i w czasie mniejszym niż dekada ilość metrów kwadratowych na mieszkańca wzrosła prawie dwukrotnie. Wiele rodzin po raz pierwszy w historii zamieszkało we własnym mieszkaniu. Nie muszę dodawać, że w Polsce czy Brazylii było podobnie – i moim zdaniem, ten wysiłek zasługuje na szacunek. Miasta i dzielnice modernistyczne mają mnóstwo niedostatków, mają też jednak swoje plusy (duża ilość zieleni, przestrzeni, kompleksowa zabudowa domów razem ze szkołami itd.). Bezkrytyczne potępianie tej architektury jest moim zdaniem szkodliwe. Po pierwsze: żadna terapia nie zmieni Ursynowa w Stroget (główna ulica Kopenhagi), może tylko pozbawić go swoich plusów i przekształcić w nijaką pokrakę. Po drugie: modernistyczne dziedzictwo to lwia część polskich miast i wyśmiewanie go obniża jego wartość w oczach mieszkańców. Moim zdaniem należy robić dokładnie odwrotnie – konstruować pozytywne mity wokół zalet „blokowisk”, które pozwolą ich społecznościom budować lokalną dumę i pracować nad ulepszeniem ich modernistycznych przestrzeni.

Irytuje także brak refleksji nad przyszłością. Jednym z największych sukcesów Gehla (według niego samego) są zmiany zaaplikowane w nowojorskim Manhattanie. Dzięki zabiegom duńskiego architekta, powstało wiele ścieżek rowerowych, z przestrzeni ulic zaczęły znikać samochody, a zaczęły pojawiać się kawiarnie i zaprojektowane ze smakiem przestrzenie publiczne. Polskie wykłady Gehla zbiegły się w czasie z odejściem z urzędu nowojorskiego mera Michaela Bloomberga, i z ocenami jego urzędowania. Ocenami, co najmniej, kontrowersyjnymi.

Obok uznania dla zmian przyniesionych przez Bloomberga, pojawiło się też morze krytyki: dotyczącej gentryfikacji i disneylandyzacji Manhattanu. Trochę bardziej niebezpieczne niż obecnie, ale żywe i autentyczne ulice i place Big Apple zostały skomercjalizowane, zmienione w sterylne i przewidywalne przestrzenie, bardziej podobne do centrum handlowego, aniżeli do żywego miasta. Co więcej – przepięknie zaprojektowane „public spaces” wpłynęły na ceny nieruchomości i Manhattan za czasów Bloomberga stał się miejscem coraz droższym, a więc – mniej egalitarnym, nie dla wszystkich dostępnym. Nie sposób udowodnić za pomocą liczb i konkretnych faktów powiązania pomiędzy „kopenhagenizacją” i gentryfikacją, choć przywoływane już wcześniej przykłady Nowego Jorku i Moskwy są alarmujące. Jeszcze bardziej alarmujący jest fakt, że sam Gehl nie odnosi się w żaden sposób do tego problemu, „niechcący” zamieniając na fali swojej popularności kolejne przestrzenie na świecie w getta dla bogatych. To, co zadziałało idealnie w egalitarnej Skandynawii, może mieć zupełnie inne konsekwencje w państwach o zróżnicowanych dochodach. Od takiej gwiazdy architektury jak Jan Gehl oczekiwałbym nie beztroskiego sprzedawania pakietów rozwiązań, które na pewno zadziałają, ale raczej odpowiedzialności, zadumy. A w efekcie – bardziej dostosowanych do lokalnych sytuacji rozwiązań przestrzennych.

Jestem daleki od tego, aby potępiać Gehla tak kategorycznie, jak on potępia modernistów: odrobina Kopenhagi w Warszawie czy Łodzi nie zaszkodzi! Dobrze byłoby wypróbować duńskie rozwiązania i zobaczyć, jak sprawdzą się w polskim kontekście kulturowym. Uważam jednak, że należy podchodzić do nich z mniejszym entuzjazmem, z dużą ilością konstruktywnej krytyki i z otwartą głową. Co więcej, nie należy zamykać dyskusji w skromnych ramach nakreślonych przez Gehla: miasta to nie tylko przestrzenie między budynkami. Warto postudiować tak znienawidzone przez postmodernistów wielkie modernistyczne projekty  i znaleźć w nich inspirację dla dyskusji o naprawdę istotnych sprawach – o problemie mieszkaniowym (w tym – wśród młodych ludzi), suburbanizacji, kompleksowym zapewnieniu najbardziej potrzebnych do życia usług. To tematy o wiele ważniejsze i nie mniej aktualne niż deptaki i ścieżki rowerowe!

Kuba Snopek

 

 

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 10

Dodaj komentarz »
    Reklama
    Polityka_blog_komentarze_rec_mobile
    Polityka_blog_komentarze_rec_desktop
css.php